niedziela, 10 kwietnia 2016

Niedzielny relaks z refleksją

Będąc kobietą pracującą od ponad miesiąca, zaczynam mieć dość tego szaleństwa pracy, które zaistniało wokół mnie. Przestaję przez to szaleństwo dostrzegać w sobie Kobietę. 
A mój Dobry Duszek od Niezwariowania (DDN), we wczorajszej rozmowie powiedziała mi, że słyszy w moim głosie frustrację, kiedy mówię o pracy. A jeszcze miesiąc temu tego nie było. 
Zatem obawiam się, że za chwilę mogę przestać czuć w sobie Homo Sapiens. Zostanie tylko człowiek sapiący...

Zatem w ramach przeciwdziałania temu zagrożeniu, po niedzielnych zajęciach specjalizacyjnych, wybraliśmy się dla odreagowania, na wyprawę za miasto. Padał deszcz, było szaro i sennie. Skręciliśmy nie tam gdzie trzeba (na szczęście nie ja prowadziłam) i ... zaczęła się przygoda. 


Jechaliśmy przez wioski, w których stały jeszcze domki drewniane, pobielone jakby nadal wapnem, pochylone, starutkie niektóre, miejscowości, w których czas zatrzymał się w końcówce PRL-u. I nie był to żaden skansen. To Polska właśnie. 
A później droga przez las, kręta, wymarzona na moto ;-) różnorodna w drzewostanie, piękna, z nierównomiernie budzącą się zielenią... banan sam wchodził na twarz.
Minęliśmy dwa stojące i gapiące się na nas bociany. Dalej, przed następną wioską, przed autem przebiegła sarna. Ja krzyknęłam z przerażenia, M. ostro hamował, a sarna aż na ułamek sekundy, jakby przysiadła na asfalcie, ale instynkt ją popchnął do dalszego biegu. Łał!
Wtedy pożałowałam, że nie siedzę z aparatem w ręku, w gotowości. Bo przecież takich sytuacji nie da się wyreżyserować, ani przeżyć po raz drugi.
Druga myśl - wygodnej kobiety miastowej - a jak ja to mam zrobić? Jechać z otwartym oknem? Jak tam pada i wieje...
To była pięknie spędzona godzina, ładująca mocno akumulatory, mimo tego, że w aucie.
W końcu dotarliśmy na miejsce.
Prawda, że wygląda jak nad morzem? Ciekawam, czy ktoś z Was wie gdzie byliśmy? Zapraszam do typowania miejsca w komentarzach.


Spacerując, natknęłam się na raka (teraz już wiem gdzie zimują). To mój pierwszy wypatrzony rak - skorupiak, bo ten Rak, który mnie wypatrzył, jest na stałe ze mną ;-)
A tamtego w piasku obróciliśmy na brzuszek i dalej sam sobie poradził.
Dzisiejsza stylizacja powinna się nazywać: historia czerwonej torebki.  
Historia oklepana: otóż, miałam dokonać zakupu pewnych rzeczy koniecznych do wykonywania mojej pracy w niedalekiej przyszłości, ale ... przeznaczenie/Wszechświat, zdecydował inaczej. I kiedy przechodziłam ulicą, z wystawy jakiegoś sklepu uśmiechnęła się do mnie taka śliczna, czerwona listonoszka, ale z dużym kobiecym sznytem. Weszłam, przymierzyłam i kupiłam.
Reszta stylizacji codziennej, wygodnej: na uczelnię, do miasta, ale - jak widać - nie tylko. Włożyłam moje ulubione za długie jeansy, dzwony, które co prawda trochę "same chodzą" z tyłu po drodze, ale są niezwykle wygodne i świetnie się w nich czuję. Powyżej spodni bawełniana bluzka w czarno-białe paski, z rękawami 3/4. 
Przy dzisiejszej pogodzie konieczny był sweter, czyli wygrał mój stary, czarny z szarym kraciastym wzorem, asymetryczny. Ostatnio nie nosiłam go od jakiegoś czasu i nawet trafił na "półkę wylotową", bo totalnie miałam dość niemożności zapięcia go, tej asymetrii - bo tu wystaje a tam odstaje... a tu dziś jak znalazł.
Skórzana ramoneska, prezentowana już tu i tu na blogu, tak jak i czerwone buty.
Rękawiczki, przy mojej skłonności do marznięcia, były niezbędnym dodatkiem.




Ha! Prawie zapomniałam o kapelutku - nazwa własna kapelusza w stylu Trilby, który zwykle noszę zsunięty na tył głowy, troszkę zawadiacko. Ale dziś spełniał się jako ozdoba, ale i ochrona przed deszczem i jako ujarzmiciel moich niesfornych włosów.
Cudowny spacer, któremu towarzyszyły toczące się w głębi duszy refleksje związane z tym co powiedziała mi koleżanka - DDN. Co zrobić by nie dać się zwariować?, jak pozostać sobą i nie wchodzić w konflikty ze światem zewnętrznym?, jak zachować zdrowy umiar w dawaniu z siebie wszystkiego, spełniając oczekiwania nam stawiane? itd., itp., ech...

Smaczki dzisiejszej stylizacji są w duszy, a na zewnątrz - część nie została uwieczniona na zdjęciach, jak wcześniej wspomniałam, a reszta jest poniżej... czyli: życie jest smaczkiem, wartością, mimo zmęczenia, padającego deszczu, nieidealnej figury, umykających momentów - czasem niezauważenie, które składają się też na definicję szczęścia, mimo trudnych ludzi dookoła, ale i tych, którzy są cudowni i są w naszym otoczeniu, wystarczy się rozejrzeć i uśmiechnąć.
Dobrego tygodnia :-)
Jeansy - odziedziczone po koleżance, która z nich "wyrosła".
Bluzka, apaszka - nabytek wakacyjny.
Sweter - nn.
Ramoneska - Zara.
Kapelusz - New Yorker, kilka lat temu
Rękawiczki - KappAhl.
Torebka - nn, z wczoraj.

Zdjęcia - Mike Bishop

4 komentarze:

  1. Super stylizacja! A co do miejca typuje Jeziorsko :)... zdjęcia oddaja cały urok tego co napisalaś. To chyba i nie tylko zasługa dobrego fotografa? :) Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście masz rację, to Jeziorsko, a fotograf ... daje radę! Coraz lepiej nam idzie :-D
      Pozdrawam ciepło :)

      Usuń
  2. Ja też typuje Jeziorsko :) I bardzo fajna i wygodna stylizacja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozłożyłyście mnie na łopatki znajomością ziemi łódzkiej. Chwali się to. Ja częściej drugą stronę od Łodzi eksplorowałam, więc te urocze wioski, natura, zwierzyna oczarowały mnie na nowo. Ale też znalazłam pomysł na zebranie materiału do kolejnego posta... ;-)

      Usuń